wtorek, stycznia 15, 2008

NORGES LOVER (1) Nelson Will is coming to town!

- Hej, znam cię - powiedział - pisałeś kiedyś ze Szwecji, że jesteś country lover czy co. Mam więc temat, który Cię zainteresuje. 1 maja w Oslo zagra Willie Nelson. Pora więc na Norwegię, yuppie ey! - po czym odwrócił się na piętce i ruszył przed siebie. Był chlebem, a ja poszedłem za nim.

Chleb okazał się być wytworem Stefana, Niemca zamieszkałego w Oslo. Stefan codziennie, czasem raz na dwa dni, sam wypieka chleb (pewnie jest słuchaczem „Minimaxu“). Chleb to w sklepie wydatek powyżej kilkunastu koron (a korona to prawie pół złotego). Kto się jednak uważnie rozejrzy, kupi i za 4 korony, chleb dotowany przez państwo. Co ciekawe, to jednak wciąż więcej, niż zaoferowano mi na poczcie w zamian za... 10 EUR. Jak to możliwe? Oto właśnie NORGES LOVER! (czyli, rzecz jasna, „norweskie prawa“).

Tytuł - bystry zabieg marketingowy! Proszę mi więc nie zwracać uwagi, że niestosowny albo nieadekwatny, bo piszę o Oslo, a to nie to samo, co Norwegia w ogóle. Tytuł ma być ciekawy po to, żeby zainteresować nieciekawą treścią (zasada ta dotyczy także tzw. „tytułu zawodowego“). No i czy może istnieć jednoznaczny tytuł? Na przykład: "Vondrackowa zaczyna mówić". Czy byłby to tytuł wywiadu-rzeki o kochankach piosenkarki, czy też chodzi o sypanie sowieckich agentów w czeskim show-biznesie, a może to jej biografia z dzieciństwa? Lub też recenzja nowej płyty, na której nieśmiertelna Helena rapuje. Zostawmy jednak te intelektualne igrzyska i wróćmy do chleba.


Znajomi oświadczyli mi wkrótce, że ten chleb dotowany przez państwo jest robiony ze śmieci. Takiej dbałości państwa o recykling to nie spotkałem nawet w Niemczech! Zacząłem więc uważać, co sam wyrzucam; prezerwatywy zawijać w papier toaletowy i spuszczać w ubikacji (na szczęście nie piję dotowanych przez państwo wód mineralnych).

Nie minął tydzień na szukaniu pracy, a otrzymałem posadę key account managera w logistyce. W sensie, mam pęk kluczy i roznoszę gazety po osiedlach, w nocy i popołudniu. Kluczami otwieram drzwi do klatek, żeby móc szybko rzucić co komu potrzeba prosto pod drzwi jego mieszkania. „Ucz się, ucz... klucz“ - wszyscy to znamy. Ale do tej pory myślałem, że to tylko taki reklamowy slogan. Wiedziałem też, że wielcy biznesu zaczynali jako paperboy - ale nie znałem jeszcze przypadku emerytowanego rekina biznesu na tym stanowisku.

W tym, że mnie przyjęli, tradycyjnie, nie upatrywałbym prostych wyjaśnień, jak: że praca jest niewdzięczna, że jest mróz, śnieg i zawierucha, a wózek z gazetami, który trzeba pchać pod górę, waży z pół tony, więc nikt nie chce tak pracować. O nie, ja przekonałem komisję o swoich wybitnych kwalifikacjach do tej pracy. Czuję, że wszystko, co robiłem w życiu do tej pory, służyło do przygotowania mnie na to właśnie:

„Paperboy“ to była moja pierwsza ulubiona gra komputerowa,
na zlocie hufca 1998 r. prowadziłem warsztaty dziennikarskie, z główną zabawą w paperboya właśnie,
przez całe liceum nosiłem do szkoły „Wyborczą“,
logo mojego kierunku studiów kulturoznawstwa to - wypisz wymaluj - gazeta,
bieganie po schodach przed wyjazdem do Norwegii zacząłem już przed 12 laty (choć skończyłem zaraz potem, wyjechawszy do Norwegii po raz pierwszy),
rozpakowywałem paczki pracując w księgarni we Frankfurcie,
biegałem po klatkach w górę i w dół pracując we Ffurcie przy wymianie drzwi i okien,
pchanie wózka i wożenie go windami stanowiło nieodłączną część pracy w biurze MBA we Frankfurcie,
jestem dumnym posiadaczem bielizny thermo Mäsera, która tylko leżała, kiedy nie jeździłem w góry,
no i wreszcie, last but not least, mam pewną wprawę w rzucaniu (choć tu może być akurat kłopot z pisemnymi referencjami).
Do tego mam jeszcze spore doświadczenie pracy w międzynarodowych projektach i działalności międzykulturowej, a gazety roznoszą tutaj przedstawiciele stu nacji. Musieli mnie przyjąć po takim przedstawieniu sprawy na „interwju“, jak tutaj mówią. To znaczy, mówią tak wszędzie, ale tutaj to jeszcze tak piszą!

Wkrótce odbyłem szkolenie, po którym rozpierany szczęściem, że wszystko tak dobrze się potoczyło, odśpiewałem publicznie „Immigrant Song“ Zeppelinów. Owacje zachęciły mnie do bisu, na który wybrałem „Celebration Day“ tychże. Przerwano mi jednak po fragmencie "I'm gonna join the band", kierując mnie ponownie na szkolenie. Tam mi znów obtłumaczono, że taśmy spinające paczki z gazetami to ja mam rozrywać - a nie łączyć.

Drugi raz w życiu poczułem się oszukany słowami piosenki. Pierwszy raz to było, kiedy okazało się, że w Leluchowie nie ma żadnych czereśni.

Skoro już przystąpiłem do tak lubianego przeze mnie wątku pierwszych razów. 4 stycznia utknąłem między piętrami w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w tym roku. Po raz pierwszy utknąłem w windzie w Norwegii. Po raz pierwszy utknąłem w windzie. Po raz pierwszy utknąłem w windzie ze starszą panią...

Z nowymi klockami hamulcowymi pojechałem dalej.

Song (imigrant z Chin)