czwartek, kwietnia 10, 2008

NORGES LOVER (7) Gary Człekstary i sen Lary

Zmarła pani Larsen. Ale nie ta, którą znałem. Niestety nie ta.

Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, pobrzękującą monetami, poczułem się chciany. Bardziej nawet, niż podczas conocnego slalomu między latarniami głównego pasażu miasta. Pani Larsen chciała kupić ode mnie popołudniówkę. Ja (ja) jej (popołudniówki) jej (pani Larsen) jednak sprzedawać nie mogę.

Pani Larsen okazała się jednak cierpieć na sklerozę (albo imprinting) i pobrzękuje tak za mną niemal codziennie. Najpierw chciałem ją sobie wrzucić do grafika nadgodzin. Nasze spotkania okazały się jednak najtańszym kursem nauki praktycznego języka. Aktualnie uczę się zdania "Proszę o przepoconą koszulkę pani wnuczka, jeśli to on grał w szwedzkiej reprezentacji piłkarskiej". Jestem już po standardach typu: "Gazeta kosztuje 10 koron, ale ja pani nie sprzedam - mam odliczoną ilość, tylko dla subskrybentów" czy "Kupi se pani w kiosku". Ten ostatni tekst wcale nie był chamski, bo pani Larsen fizycznie to jest bardzo sprawna. Raz pomknęła za mną ze swojego 2. piętra do klatki obok. Jej srebrny warkocz powiewał na wietrze jak żagle Christiana Radicha. No, ale po co by miała iść do kiosku, skoro mnie tam nie ma?

Ale i dzięki tej pani Larsen, która zmarła naprawdę, czegoś się nauczyłem. Jeden nekrolog, a już wiem, jak jest mama, teściowa, babcia od strony matki, i od strony ojca, prababcia, praprababcia. Może ci Larsenowie to jakaś nauczycielska rodzina?

Na wypadek, gdybym kiedyś spotkał wnuczkę mojej adoratorki, ćwiczę się w przeboju Outkasta "Never ment to make your farmor cry... Sorry Ms. Larsen!" I tak potem od słowa do słowa, kto wie...

Póki co jednak zatrzęsienie starszych kobiet na popołudniowej. Istni "Obcy" - wciąż ich przybywa od pamiętnego dnia, gdy utknąłem z jedną w windzie (to się chyba nazywa "szeptany marketing"). Przed Wielkanocą bałem się, żeby nie zostawiły we mnie jajeczek - dobrze pamiętam, co się przytrafiło Sigourney Weaver w trzeciej części. Szukam więc "Leona" z norweskimi napisami, żeby wykuć kolejną klasyczną tyradę, tym razem Gary'ego Oldmana - jak mówi do starszej pani na klatce schodowej "He said, come inside!" Chociaż taką panią Larsen to moja stanowczość chyba akurat kręci.

Jestem za to pełen podziwu, jak ci wszyscy starsi ludzie radzą sobie z systemem otwierania drzwi w blokach. I nie rozumiem, jak to, najbardziej rozwinięte podobno społeczeństwo świata, może mieć takie zamki. Żeby otworzyć tu drzwi od wewnątrz, nie wystarczy nacisnąć klamki (klamka to matrix - klamki nie ma). Do ciągnięcia i pchania drzwi służą nieruchome uchwyty, a żeby drzwi otworzyć, trzeba przekręcić dzyndzelek, co odpowiada przekręceniu klucza od zewnątrz. Proceder wymaga więc udziału obu rąk. Już mnie jest z tym trudno.

Chociaż dla wielu to pewnie i tak wielka ulga, że nie muszą zakładać drzwi belką chroniącą je przed szturmem zwierząt. Bo przecież gdyby Norwegia była "No country for old men", to dla kogo by tu przyjeżdżał grać Willie Nelson??? Może to więc raczej nie jest kraj dla Gary'ego Oldmana i jego tyrad z "Leona" (pewnie fani Mozarta).

Podsumowując, pani Larsen żyje i ma się dobrze - o ile jestem w pobliżu oczywiście. Każdego popołudnia nasłuchuje pod drzwiami moich kroków na klatce. Tak samo jak tysiąc km na południowy-wschód łaciata miłość mojego życia...